Zawierucha na Kozim i Szpiglasie

6 grudnia 2019

Jaki jest Twój pomysł na pokręcony scenariusz dojazdu w Tatry? Ja mam jeden, a napisało go życie. Zapnij pasy.

Piątek, wczesna zima. Słońce przybrało kolor ostrzegawczo-pomarańczowy i zalało nim mój pokój, kiedy kończyłem grupować sprzęt górski do pojemników według kategorii. Pojemniki posortowałem następnie wg priorytetu i wpakowałem do plecaka – najistotniejsze na wierzchu. Chwilę później zasiadłem za kółkiem Felicji i… utknąłem w katastrofalnym korku paraliżującym centrum Gliwic. Jak gdyby tego było mało, ktoś uznał że zabawnie będzie skończyć tego dnia etap prac na Wrocławskiej i puścić ruch nieco inaczej.

W 8a byłem jednym z kilku klientów, którzy pospiesznie dopinali zakupowe przygotowania na ostatni guzik, a sklep opuszczali szybkim krokiem. Mój interes polegał na odbiorze paska przytrzymującego okulary słoneczne. Bardzo przydatna rzecz. Szczególnie kiedy okulary okazują się leżeć pozostawione w domu na stole. Szlag by to! Nie widziałem innej możliwości, jak wrócić po nie. Tocząc się od świateł do świateł przeliczałem w głowie czas dojazdu, marszu do “Piątki”, postojów. GPS miałem już ustawiony na Sośnicę. Sygnalizacja tymczasem w najlepsze bawiła się w corridę, zapalając czerwone gdzie się da. Tylko “byki” jakieś takie ślamazarne.

Wg mojego nowego, sportowego zegarka, ceglany dom Oli omiotłem światłami auta niemal punktualnie o zachodzie słońca. Po krótkim powitaniu pomogłem jej przytroczyć do plecaka kilka rzeczy i ruszyliśmy w drogę. Wieczór był chłodny, więc ciepłolubna pasażerka przełączyła nawiew w tryb startującego odrzutowca. Grzaliśmy więc skodą po DTŚ-ce, a skoda grzała nas. Hej, przygodo!

Mojemu wiernemu dwuśladowi atmosfera przygody udzieliła się jednak trochę za bardzo, a może auto chciało przesadnie dogodzić temperaturowo Oli. Czasem nie rozumiem Felicji. Po kilkunastu kilometrach jazdy zauważyłem, że temperatura silnika jest grubo poza czerwonym zakresem. Z kratek zaczęło wiać chłodem. Te dwie rzeczy wystarczyły, żeby stwierdzić, że spieprzył się układ chłodzenia. Czym prędzej zjechałem na Orlen, gdzie i tak miałem zamiar zatankować.

Nachyliliśmy się oboje nad silnikiem. Zbiornik płynu chłodniczego przy otwieraniu wydał z siebie odgłos podobny do prychnięcia wkurzonego kota, a w świetle czołówki wyrósł niewielki grzyb pary. Czy możliwe, że nie dolewałem płynu od tak dawna, że zniknął? W tamtej chwili każde wytłumaczenie wydawało się równie dobre. Kupiłem, dolałem, zaplombowałem, przystąpiłem do tankowania. Byle do przodu!
Nie spędziłem nawet trzech minut płacąc za gaz, a skoda i tak zdążyła wysikać cały płyn na betonowe podłoże. Z ciężkim sercem otworzyłem drzwi i przekazałem Oli, że chyba nigdzie nie jedziemy.
Chociaż…

Jest jedna osoba, której w kwestii mechaniki pojazdów ufam bezgranicznie. Jest nią mój dobry kolega ze studiów, Barry. Dla przykładu, wymienił mi i skalibrował doskonale wtryski gazowe. On na pewno coś doradzi. Odebrał za drugim razem i ucięliśmy sobie krótką pogawędkę na temat ciekłych uszczelniaczy do chłodnic. Kiedy okazało się, że na Orlenie nie ma eliksiru uszczelniającego, moja nadzieja na wyjazd znów się skurczyła, tym razem do rozmiaru pojedynczej cząsteczki.

Wiecie, co robi dobry przyjaciel z taką pojedynczą cząstką nadziei? Robi fuzję jądrową! Barry jako katalizatora użył swojego rezerwowego Saaba 900ng, proponując pożyczenie go na weekend. Warunkiem było to, że pojawimy się u niego w miarę szybko.

Wdzięczność i entuzjazm zalały mi mózg z intensywnością fali uderzeniowej, tworząc koncepcję Boga-Barrego. Tym sposobem podczas tankowania na Orlenie powstała religia – barryzm, a ja zostałem jej pierwszym wyznawcą 🙂

Dojazd do Ornontowic kosztował nas prawie 80 zł. Mnie – jak mniemam – dodatkowo kilka siwych włosów. Jak widać, nie trzeba do tego nawet górskiego, lodowego wiatru.

Tu pozwolę sobie wtrącić kilka uwag dotyczacych Saaba. Michał odchudził jego konstrukcję przez usunięcie tylnej kanapy. Być może dla zwiększenia ładowności, a może osiągów – kto wie? Dla nas idealnie – więcej miejsca na plecaki. Silnik dwulitrowy, uturbiony, 185 KM w gazie. Jest diabelnie zrywny jak halny i wciska w fotel długo po przekroczeniu setki. Względem Felicii – cała motoryzacyjna epoka do przodu. Niezrównane wrażenia z jazdy!

Dodatkowym umilaczem podróży było oczywiście towarzystwo Oli. Poruszyliśmy wiele tematów, o których od czasu liceum nie mieliśmy czasu porozmawiać. Ruch drogowy był niewielki, więc mogłem całą uwagę skierować na to, z jakim przejęciem Ola opowiada o przyjaciołach, o górach, czy też o swoich “dziewczynach”, czyli szczurzej rodzince.

Znów w górach

Zrobiłem tradycyjny przystanek na Głodówce. Noc trwała w najlepsze, a my nie posiadaliśmy się z radości widząc ukochane góry na wyciągnięcie ręki. W ciszy nocy wyglądały bardzo dostojnie. Czerń ich stromych stoków, głębszą niż odcień nieba, w wyższych partiach stroiły rozległe płaty śniegu, tworząc jakby obrus na stole przygotowanym do turystycznej uczty.

Gdzieś w drodze do Palenicy przemknął nam w poprzek drogi smukły, rudawy cień z długą kitą. Później, już na opustoszałym parkingu, inny lis podszedł całkiem blisko, jakby doglądając jak się uwijamy wokół samochodu. Jego oczka lśniły intensywnie w świetle czołówek. Zanim wyruszyliśmy, dwie pary innych turystów znikły w oddali na drodze prowadzącej do Morskiego.

Temperatura była lekko na minusie. Idąc potrzebowaliśmy zredukować “cebulę”, tzn. rozpiąć lub wręcz zdjąć wierzchnie warstwy ubrań. Mnie wystarczyła bielizna termo i polar, a Zmarzluch potrzebował kurtki. Odcinek do Wodogrzmotów, a potem zielonym przeszliśmy bardzo żwawo. Wraz z wysokością poprawiał mi się nastrój, co słyszał zresztą każdy misio na trasie. Momentami spowalniała nas szklista powłoka kamieni, bo uzębienie butów poleciłem zostawić na “ten trudny fragment”. Mimo to podejście do schroniska okazało się niezasypane. Spod śniegu wyraźnie wystawały kamienne stopnie i do wspinaczki w zupełności wystarczyły kijki.

Sytuacja w “Piątce” zaskoczyła mnie pod wieloma względami. Po pierwsze – niewielu ludzi, a wszyscy jeszcze na nogach mimo zamkniętej kuchni i recepcji. Około dziesięciu nocnych Marków krzątało się po jadalni, część dyskutowała zawzięcie o wyczynach polskich himalaistów, odpowiedzialności i o tym, który wspinacz jest najznakomitszy. Trzech kończyło dopalać skręta przy wejściu. Inni, w tym niejaki Andrzej, dopijali trunki szykując się do spania. Nie omieszkali nas w te “przygotowania” zaangażować. Wiśniowa soplica spłynęła mi przełykiem jak słodka lawa. Cieszyłem się, że pierwsze wrażenie Oli dotyczące noclegu w Stawach jest pozytywne, bo uwielbiam to schronisko za gościnną atmosferę i kolaż ciepłych wspomnień. Wciąż jeszcze nieco przejęty komplikacjami w dojeździe, rozłożyłem posłanie na chłodnej podłodze. Sen nie przyszedł ani od razu, ani chętnie. To był przerywany pół-sen, który zamiast otulać umysł raczej z nim pogrywa w takt niespokojnego tętna.

Kozi

7 grudnia 2019

W sobotę świt zastał nas pakujących plecaki w półmroku schroniskowej jadalni. Kiedy dopijaliśmy kawę, kolejne zaspane głowy wychylały się ze śpiworów. Narastał poranny szmer. Obok nas siedział mężczyzna o długich, falujących, szarych włosach spiętych w kucyk, zamyślonej twarzy i jakby zmęczonym spojrzeniu. Musiał się przysłuchiwać naszej rozmowie, bo dorzucał czasem swoje uwagi, np. w temacie zabierania plecaków na Kozi. Przepakowałem od Oli do swojego plecaka wiśniową soplicę, żeby szło się jej trochę lżej. Była 7:35, kiedy opuściliśmy schronisko.

Pogoda z początku nie wyglądała źle. Od słowackiej strony zaczęły wlewać się do doliny pierwsze obłoki. Na szlaku między stawami zalegała niewielka ilość śniegu. Poszarpane, granitowe skały zakute w biały pancerz wyglądały przepięknie, więc szliśmy rozradowani.

Po osiągnięciu rozstaju u podnóża Koziego szlak zaczął się wić pod górę. Ścięliśmy kilka pierwszych zakrętów przez biały puch. Tu szeroki uśmiech Oli ustąpił na chwilę zdziwieniu. Powiedziała, że brodzenie w śniegu z plecakiem jest cięższe niż myślała. Nowością – również dla mnie – było zapięcie raków automatycznych. Żelastwo nieco odstawało od małych, pancernych butów Oli, ale po kilku poprawkach przestało nam sabotować wycieczkę.

Po kolejnym postoju na herbatę i fotki niewiele pod linią 2000 m. chmury zaczęły nawarstwiać się i zaklejać niebo, jakby jakieś pogodowe bóstwo zarządziło cenzurę błękitu. Wydeptany ślad zmienił się w rynnę po czyimś zjeździe na tyłku i odbił do niewielkiego żlebu. Była to dobra alternatywa dla coraz bardziej zasypanych, miejscami niknących zakosów właściwej ścieżki. W pewnym momencie dogonił nas inny turysta. Poniżej widzieliśmy też sylwetki dwóch kolejnych. Szło się dość ciężko, a warunki nie rozpieszczały. Niebawem stok spowiła mgiełka, a gwałtowne podmuchy zaczęły wzbijać kłujące, lodowe confetti.

Marsz był jednostajny, a nachylenie praktycznie stałe aż do momentu, gdzie pod kopułą Koziego Wierchu zaczynają się pierwsze skały. Tam też, za granitową osłoną, zdjąłem plecak i zabezpieczyłem w nim aparat przed śniegiem. Jeszcze tylko poprawiłem rękawiczki… i wtem zerwał się podmuch, smagnął mnie w plecy i wywrócił plecak. Kto widział jakąś górę, choćby z daleka, ten wie, że często nie ma tam specjalnych kieszeni na upadające rzeczy. A kto widział stok Koziego, ten wie, że jak coś się zacznie toczyć powyżej 1900, to się będzie toczyć i toczyć, o ile nie umie korzystać z czekana. Mój plecak miał co prawda czekan, ale nie umiał lub nie chciał go użyć, samobójca jeden. W ciszy uroczystej jak na pogrzebie odprowadziliśmy wzrokiem wór klamotów. Otrząsnąłem się z mieszaniny emocji i przeprowadziłem chłodną analizę sytuacji. Na szczęście pogoda bardzo sprzyjała chłodnym analizom 🙂 Żleb jest wąski i prosty. Nie ma bata, plecak musi leżeć obok naszego pierwszego przystanku.

Ola z jakichś powodów nie chciała mi dać do niesienia swojego plecaka. Szedłem więc na lekko i pilnowałem szlaku na tarczy zegarka. Garmin okazał się fantastycznym sprzętem do nawigacji. Mimo zawahań nie było momentu, żebym miał większe wątpliwości, którędy iść. Miałem swobodę w wyborze wygodnych i bezpiecznych trawersów.

Mimo kilku trudności na oblodzonych skałach niebawem stanęliśmy wśród huczącej, lodowatej szarości na najwyższym szczycie w całości leżącym na terenie kraju. Na kamiennym kopcu obok granicznego słupka stało z nami dwóch innych ludzi. Zjedliśmy pospiesznie bułki, zrobiliśmy kilka zdjęć i skierowaliśmy się ku dołowi.

Już wtedy widząc warunki i wskazanie zegarka zdecydowałem, że tego dnia już nie pójdziemy na Szpiglasowy. Mielibyśmy z tego mało uciechy, a przecież trzeba jej solidną dawkę, żeby zrównoważyła trudy zimowego trekkingu.

Mój plecak znaleźliśmy tam, gdzie przewidywałem – w przewężeniu żlebu, przy głazie przypominającym miniatorową Lwią Skałę, na której wcześniej przystawaliśmy. Był obtoczony śniegiem jak wałek ciasta na pierogi i ogólnie nieco sponiewierany, ale ani nie wypiął się czekan, ani nie uszkodził się aparat. Po otrzepaniu wyglądał całkiem okej.

Schodzenie zimą z gór może być przyjemne, jeśli śniegu jest dość. Można wbijać się piętami w elastycznie podłoże, które samo układa się w stopnie. Jeśli śnieg jest sypki, to wskazane są przy tym mniejsze kroki. Mieląc śnieg stopami można na stojąco praktycznie zjeżdżać jak gdyby na monocyklu. Na ostatnim odcinku trasy towarzyszył nam poznany wcześniej pan o siwo-falistej fryzurze. Omawiając zgony znanych górskich wędrowców dotarliśmy do chaty.

Noc w „Piątce”

Schronisko w Pięciu Stawach było tego wieczora zatloczone. Tak rozbawionej, hałaśliwej ekipy jeszcze tam nie widziałem. Cały jeden stół – ten najbliżej lady – był obsadzony przez ludzi w białych koszulach. Rozłożyli na stole jedzenie, połamali się opłatkiem i przystąpili do hucznego świętowania wigilii. Przy sąsiednim stole inne towarzystwo obchodziło urodziny. Co chwilę rozlegał się śpiew – a to kolęda, a to sto lat.

Ja i Ola nad kubeczkami grzańca roztrząsaliśmy ostatnie zdarzenia i oglądaliśmy zdjęcia. Impreza wokoło nabrała rozmachu i zaczęła przypominać jedną z tych, co się kończą o świcie. Klimat sprzyjał toastowi z soplicy za brak niespodzianek następnego dnia. Nasze miny zrzedły jednak, kiedy uświadomiliśmy sobie, że rano wziąłem szklaną butelkę do swojego plecaka. Już przy odpinaniu zamka złowieszczy chrzęst szkła pozbawił mnie złudzeń: toast możemy wznieść co najwyżej herbatą.

Przez większą część reszty wieczoru wytrzepywałem resztki butelki z rzeczy na mroźnym wietrze przed schroniskiem, przepłukiwałem i wieszałem w suszarni elementy garderoby, czując się nieco przybity. Ola pomogła mi zmywając szkło z plastikowych pudełek.

W całej tej sytuacji zbawienne okazało się to, że dostaliśmy pokój na piętrze. Zadziałał nawet terminal i mogłem zapłacić kartą. Mając w planach jedynie Szpiglasowy Wierch na niedzielę, ustaliliśmy, że pozwolimy sobie wstać bliżej pory śniadaniowej.

Zawierucha na Szpiglasie

8 grudnia 2019

Niedzielny poranek zacząłem od spakowania suchych już rzeczy do plecaka. Jedząc śniadanie wyglądałem przez okno ku szczytom. Mieliśmy ładny, choć znów nieco wietrzny poranek. Zapowiadało się, że błękit utrzyma się dłużej. Przy śniadaniu znów gadaliśmy z siwym, budzącym zaufanie towarzyszem. Nazywał się Hubert i mówił, że słyszał od jakiegoś TOPRowca, że zimowy wariant szlaku na Szpiglasowy jest już otwarty. Ucieszyłem się, bo to krótsza i prostsza trasa. Wciąż pamiętałem gładkie, wywiane stoki Niedźwiedzia, którymi jak po chodniku szedłem z Klaudią w lutym. Gdybyśmy obecnie mieli późniejsze stadium zimy, to tak jak wtedy moglibyśmy iść na przestrzał przez staw.

Tuż przed wyjściem miałem jeszcze wątpliwości. Zawahałem się, czy nie wolałbym mimo wszystko iść oznakowaną trasą, której przebieg mam wgrany do pamięci garmina. Hubert uspokoił mnie, wskazując jak obejść staw i podejść pod Niedźwiedzia. Zapewniał, że tam nie da się zgubić. Patrząc na szeroką, skalną półkę wznoszącą się łagodnie ku Szpiglasowej Przełęczy i wspominając swój poprzedni trekking, zgodziłem się.

Pierwsza faza wspinaczki szła mi i Oli mozolnie, bo otoczenie stawu nie jest przystosowane do ruchu turystów. Wybierałem niezarośnięte kosodrzewiną fragmenty i prowadziłem miejscami, gdzie spod śniegu wystawały resztkowe trawy i wierzchołki kamieni, wskazując miejsca pokryte płytkim śniegiem. Mimo to zdarzało nam się grząść po kolana. 

Stok Niedźwiedzia jest od doliny kamienisty i gęsto zarośnięty. Jeden rzut oka wystarczy, żeby wypatrzyć dogodniejszą, chociaż trochę dłuższą drogę naokoło. Zdecydowałem się na ten wariant. Pierwszy dłuższy postój zrobiliśmy jeszcze przed Niedźwiedziem, żeby założyć raki. Przed nami rozpościerał się widok na fragment Orlej od Koziego Wierchu aż po Krzyżne i dalej, na masyw Wołoszynów. Tym razem u Oli posłużyliśmy się dodatkową regulacją i powoli, ale skutecznie, dopasowaliśmy sprzęt do jej stópek. 

Szedłem szybciej i stawałem co chwilę, co stwarzało wiele możliwości do robienia zdjęć, ale też do testowania fragmentów trasy jeszcze zanim wejdzie na nie Ola. A było co sprawdzać. Im wyżej, tym gęściej od kamieni. Na Niedźwiedziu zaczęło się wręcz regularne gołoborze, śniegiem pokryte tylko kosmetycznie. Kompletnie co innego niż w lutym. Wtedy z Klaudią szedłem po podłożu twardym i skrzypiącym jak styropian. Teraz każdy krok był potencjalną pułapką. Czułem się jak na polu minowym.

Zerwało się wietrzysko i rzuciło na nas z impetem, jakby jakiś górski duch chciał nam dać do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani. Oli trud wędrówki mocno dał się we znaki. W pewnej chwili przecinając Hruby Piarg zwróciłem się ku niej, podążającej za mną przez bezkresne skalne rumowisko. Zapadała się po kolana w śniegu. W jej oczach zobaczyłem łzy. Powiedziała, że czuje się zawiedziona swoim brakiem formy.

Ona.

Tam, poza szlakiem, w sercu wściekłej zamieci odbywając pierwszą zimową wyprawę w górach, była sobą rozczarowana. To było rozczulające. Pocieszyłem Olę przytulając i mówiąc, że świetnie sobie radzi.

Dla jasności sprawdziłem mapę i przedstawiłem towarzyszce sytuację możliwie najrzetelniej: nie wiem, czy idziemy najlepszą drogą i nie wiem, czy dalej będzie lepiej. Możemy mieć nadzieję i iść, albo zawrócić, bo dla mnie te kamienie też nie są najlepszą zabawą. Los dalszej wędrówki zawisł na chwilę w ciszy. Ola zebrała się w sobie i przyznała, że przeszliśmy za daleko tą trasą, żeby zawracać.
Klamka zapadła — ciśniemy naprzód!

Włączyłem GPS w zegarku, żeby znać dokładny kierunek na cel. Po przekroczeniu Miedzianego Kostura stok zaczął nabierać nachylenia. Zrobiliśmy w małym skalnym gnieździe przystanek na krótki posiłek i gorącą herbatę. Nad nami w niskiej chmurze nikły skaliste ściany Miedzianego; za nami ciemniała tafla Wielkiego Stawu. Przez moment widziałem poszarpaną linię szczytów i nitkę wysokiego szlaku. To podniosło mnie bardzo na duchu. Byliśmy niedaleko. Wiedziałem, że się uda. Wzięliśmy w dłonie czekany i trawersując po falistym zboczu pokonaliśmy kolejnych 100 m. wysokości. Podmuchy ze strony szczytów przybrały jeszcze na sile, zmuszając nas do przystawania i osłaniania twarzy. Praktyczne od Niedźwiedzia szliśmy jak w transie – równo i zawzięcie.

Po osiągnięciu 2000 m. powietrze wokół przełęczy zaczęło się klarować. Widzieliśmy małe ludziki zmierzające ku Dolinie przez Szpiglasowe Kopki. Pozostało nam utrzymać wysokość i podejść pod komin, którym w górę prowadził stromy zygzak. Ten ostatni, dozbrojony łańcuchami fragment pokonaliśmy bezproblemowo, robiąc przy tym sporo zdjęć.

Szpiglasowa Przełęcz i sam szczyt przywitały nas fenomenalnymi, całkiem niespodziewanymi widokami na odległe, śnieżnobiałe falbany Tatr Zachodnich, na czerniejące w cieniu grani Pięć Stawów, Podhale i rejon Morskiego Oka, nad którym górowały monumentalne i nieodległe wcale Mięguszowieckie Szczyty; ale też daleko wgłąb Doliny Koprowej, hen ku Słowacji, zanurzonej w złocistej poświecie zachodu słońca. Spędziliśmy chwilę na szczycie ciesząc oczy i snując wizje gorącego posiłku w Moku. Niebawem gwiazda zaczęła chować się za masywem Hrubej Kopy, a niebo przybrało kolor pastelowego różu.

Szedłem rozluźniony i usatysfakcjonowany. Szlak ku Morskiemu był technicznie prosty do pokonania. Poza tym nawigacja w zegarku prowadziła nas jak po sznurku. Osiągnąłem poziom relaksu pozwalający spokojnie konsumować Chrupówkę. Niesamowitości naszemu zejściu dodał kolorowy spektakl smużystych chmur, które przechodziły gradientami od pomarańczu do ciepłego fioletu i niebieskości.

Z czasem szlak poszerzył się i wypłaszczył na tyle, że mogliśmy iść bliżej siebie i swobodnie rozmawiać. Kiedy już zapadł prawie zupełny mrok, zapaliliśmy czołówki. Podobnie zrobili jacyś smiałkowie, którzy o tej porze schodzili dopiero spod Buli pod Rysami ku Czarnemu Stawowi. Zerkaliśmy na nich zastanawiając się, czy byli na szczycie Rysów.

W Morskim Oku zamówiliśmy wymarzone gorące dania – ja gulasz, a Ola schabowego – i popijając grzańcem wsunęliśmy je jak odkurzacze. Z racji późnej pory skorzystaliśmy z toalet w mieszkalnej części schroniska. Zaskoczył mnie przepych wnętrza i dbałość o wykończenie, np. ledowe podświetlenie podłogi na korytarzu drugiego piętra.

Przemarsz na parking na Polanie Palenicy był formalnością, a do tego bardzo przyjemną. Uwielbiam te tatrzańskie chwile pod rozgwieżdżonym nieboskłonem, kiedy świat upraszcza się do słów, gwiazd i kroków. Przy parkingu przywitał nas znany już rudy lis. Obiegł parking i sprowadził dwójkę małych, ruchliwych towarzyszy – chyba młode liski.

Droga powrotna samochodem była spokojna, a drogi pustawe.


Podsumowując, wyprawa miała chyba najbardziej zwariowany przebieg ze wszystkich moich dotychczasowych zimowych wycieczek. Z rzeczy, które mogły się skomplikować, większość się skomplikowała. Myślę, że Ola poznała jedno ze sroższych oblicz górskiej zimy, jak również jej szczególne, surowe piękno. Ogólnie nasz mikołajkowy wypad wpisuje się idelanie w definicję niezapomnianej przygody.

Na koniec chciałbym gorąco podziękować Michałowi, bez którego ten wyjazd nie miałby miejsca! Michale, jesteś super!

Wnioski:

  1. Zmienić auto ASAP
  2. Michał B. jest BOGIEM
  3. Jeśli mamy nowy sprzęt, np. raki, to warto nauczyć się je prawidłowo zakładać jeszcze przed wyjazdem.
  4. Raki automatyczne mają 3-miejscową regulację: nacięcie na pałąku, rząd otworków na pałąku oraz regulowany zatrzask na pięcie
  5. Trunków nie należy zabierać w szklanych butelkach. Ciężkie to i niebezpieczne.
  6. Na trasie, jeśli stok jest stromy, pilnować ekwipunku i zabezpieczać przed spadnięciem. Toczące się plecaki są niebezpieczne i mogą wystraszyć innych turystów.
  7. Garmin Fenix  5 świetnie się sprawdza do nawigacji po szlaku, również w zimie i w nocy
  8. Grudzień to zbyt wczesne stadium zimy na przebijanie się przez skalne rumowiska. Śniegu powinien być co najmniej metr.
  9. Ufać własnemu przygotowaniu; Względem porad od innych turystów stosować zasadę ograniczonego zaufania, no chyba że rozmawiam osobiście z TOPRowcem.
  10. Zawsze brać gotówkę w góry, nawet jeśli w schronisku jest terminal (np. D5S).

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.